Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem aż do wrót, za próg i wkrótce potem wyszedł napowrót okryty szarą opończą, którą rozwiesiwszy szeroko na ramionach, nadąwszy się pysznie, stąpał tak pociesznie, iż żebracze jęki w śmiech się zmieniły...
Głos ten jakby w większą jeszcze dumę wbił Hebdę, podniósł do góry głowę i krzyknął.
— Precz z drogi kiedy pan idzie! hołysze!! Won ścierwa śmierdzące... Jam dziś pan!!...
Rozśmiał się sam, popatrzył na opończę i powlókł wywijając kijem młyńca...
W dworcu czekał na brata Waligóra, wcale dziś inaczej już przybrany niż gdy wyruszył z Białej Góry. Suknię miał długą futrem bramowaną, pas błyszczący z mieczem u boku, nóż u pasa, kołpak w ręku, i buty ze spiczastemi do góry zawróconemi nosami, jakie podówczas nosili wszyscy koło dworu i w mieście... Patrzącym nań zdala wrażał mimowolne uszanowanie i postrach jakiś. Ktoby o nim nie wiedział że był tym siłaczem sławnym, w twarzyby mu przeczytał, iż mąż był nieulękniony i serca wielkiego... Tak jak przed świętością wzroku brata jego Iwona trwożyły się serca nieczyste, przed siłą jego czystego wejrzenia, mięszali się ludzie słabsi. Stał też wśród nagromadzonych duchownych i świeckich którzy na Biskupa oczekiwali, odosobniony, sam do innych nie spiesząc, a drudzy doń nie śmiejąc...