Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale wam, ojcze święty — rzekł Hebda schylając się mu do nóg, jak nie miałem mówić?
Nosiłem tę żmiję za pazuchą, kąsała mnie, szukałem was, dopierom znalazł.
Kiwnął głową.
— O ja, głupi człek, gorzej bydlęcia, ojcze święty — mówił dalej, — nie wiem nic, ciemno ciemno, potem we mnie jasności uderzą wielkie i widzę hen! hen! na wylot przez ludzi i przez ściany, i przez lasy... Co ja winien! dola moja!..
Biskup wysłuchawszy go, jął żegnać.
— Jeźli w tobie nieczysta siła gości — niech ustąpi z ciebie!! Módl się! módl!!
Hebda złożywszy ręce spokojnie, głośno zaczął odmawiać — Ojcze nasz, jakby na dowód że siły tej nie ma w sobie. Przeżegnał się i stał.
Nagle podniósł głowę, zawrócił ją do góry, oczy zmrużył i począł patrzeć w obłoki.
— Tsyt — rzekł — tst! Kruki się nawołują — będzie krew... Sam król kruczy pułki zbiera na żer...
Iwo przeżegnawszy raz jeszcze, powolnym krokiem zaczął iść ku domowi, Hebda go nie opuszczał. Jak tylko postrzegł że się Biskup oddala, pospieszył za nim.
— Ojcze święty — począł znowu — tu co trzeci człowiek to zdrajca... Idę ja czasem, idę drogą, ulicą, patrzę... Który czysty to się świeci jak pochodnia, który zdradny, czarny jak węgiel,