Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiętaj, — zawołał wskazując na drzwi, — ten cię jeszcze kiedyś bronić i ratować będzie musiał, gdy ty szaleństwem swem znowu popadniesz w jaką jamę.
Wzgardliwie poruszył się na to Jaszko.
— Bóg da że ja go potrzebować nie będę — rzekł.
— Dobrze zrobił, — dodał, — iż poszedł kapłańskie pacierze odmawiać, bo lepiej żeby tego nie słuchał, co ja mam powiedzieć.
Obmierzło mi to siedzenie za piecem, — ruszam lub jutro albo dziś do Odonicza, do Światopełka, gdzie oczy poniosą, do pierwszego lepszego który będzie przeciw Leszkowi stawał.
Wojewoda wybuchnął, pięści zaciskając.
— Ty! jakiś! niewdzięczny! — krzyknął, — pójdziesz po to abyś na mnie ściągnął podejrzenie nowe, żem ja zdrajcą! żeby mi starą głowę zdjęto, albo precz wyżeniono! Ty!!
Jaszko nic się nie zmięszał występem ojca gwałtownym, do podobnych będąc może nawykły, słuchał go niemal z lekceważeniem.
— Ojcze nie stanie ci się nic, jamci przecie wolny jak ptak, wedle niemieckiego słowa. — Pójdę na stracone imię.
— Pójdziesz odemnie, z mojego domu — krzyczał Marek. — Wszyscy tu o tobie wiedzą, pomówią żem cię posłał. Siedź! głupcze, przyjdzie na cię czas.