Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mszczuj także modlitwy szeptać począł... Lecz mimowolnie owo miasto dawniej mu dobrze znane, niewidziane przez długie lata, oczy pociągało ku sobie.
Urosło było, zmieniło się, rozsiadło szerzej, domostwa wypiękniały, przybyło kościołów...
Ks. Iwo rzucił okiem ojcowskiem na drewniany kościółek Ś. Trójcy, przy którym osadził Dominikanów, na poczęty Panny Maryi, co miał stać w rynku... Oczy mu się zwilżyły i myślał.
— Dałby Bóg jeszcze żywota trochę, przyrośnie świątyń, przybędzie ludzi, wzmoże się potęga duchowieństwa... na chwałę Pana!!
Mszczuj z Biskupem razem, nie dając się poznać kim był, i skromne zająwszy miejsce w orszaku, przybył do dworca, gdzie na dany znak przez ks. Iwona zaraz go w osobnych izbach umieszczono... Nie pokazał się już dnia tego.
Ani na zamek mógł Biskup podążyć, bo i godzina była opóźniona i w domu siła zostawało do roboty, po kilkodniowej niebytności...
Mało nie od wszystkich Biskupów z całej Polski czekały nań listy i posły z ważnemi sprawami.

Waligóra gdyby był się przypatrzył tym duchownym, którzy na powitanie brata spieszyli, zgorszyłby się był bardzo, gdyż liczba księży i mnichów cudzoziemców niemal przemagała. Czarne, szare, białe, brunatne habity wszelakich zakonów, rożnego[1] kroju cisnęły się do ukocha-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – różnego.