Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ja w domku ubogim mam, tem się z wami podzielę, — rzekł, — nawet i ostatki oddam. Znajdę też może starą niewiastę, co się zna na ranach i ziołach... ale tu wam długo trwać nie można. Nie wiem kiedy nasz stary powróci, a gdyby wrócił — biada wam i biada mnie.
— Wpadliśmy w tęgą matnię, przez tych młokosów — odezwał się Otto — lecz i w Bogu nadzieja że nieopuści i w najgorszym razie otuchy stradać się nie godzi.
Dawajcie naprzód co macie, potem pomyślemy o dalszem.
Ks. Żegota spuścił się jeszcze milczący ku szopie w której ranni leżeli, poszedł na nich rzucić okiem — podumał, zamruczał i skłoniwszy się przed Ottonem na zamek powrócił.
— Przecież i tu w tej dziczy, — zawołał Otto, — znalazła się jedna dusza chrześciańska i człek co rozumie język ludzki!!
Czeladź sama krzątała się jak mogła około Hans’a. Gero z wielkiej biedy odzyskał trochę młodzieńczej wesołości na przekorę... Nogę sobie sam obwiązywał i razem towarzysza pilnował, a z czeladzi podżartowywał.
— Żebyśmy byli choć tego dzika ubili i zjeść go mogli, — mruczał, — a tak co myśmy mieli jego, on nas skosztował. W tym kraju wszystko na opak się dzieje!