Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/069

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    ku nim, z pochylonemi główkami przyklękły, prawie mu zatamowawszy drogę.
    Biskup zobaczył je dopiero, gdy już był u drzwi samych, podniósł oczy i z uśmiechem dobrotliwym, począł się im przypatrywać ciekawie... Dwie te postacie tak bardzo do siebie podobne, taką młodością i niewinnością a prostotą jakąś wiejską nacechowane — wzbudziły w nim uczucie dziwne... Podniósł rękę złożoną do błogosławieństwa, lecz spytał wprzódy.
    — Dzieci moje... wszakci Mszczujowe jesteście?? Tak?
    Dziewczęta nie śmiejąc odpowiedzieć uśmiechnęły mu się wdzięcznie, obie jednym oblewając rumieńcem.
    — Niech was Bóg błogosławi! Niech błogosławi! aniołki moje, a zachowa tak czystemi jak jesteście!!
    I począł żegnać je krzyżem świętym, gdy one połę jego rokiety ująwszy całowały ją.
    Waligóra postrzegłszy że ks. Iwo poszedł do kaplicy już za nim podążał... Z innych budynków co było wiernego ludu, sunęło się co prędzej, bo w tejże chwili Dobruch posłał chłopię do dzwonka, i głos słaby kowanej kampany, brzmiał już po grodzie jakby w święty dzień niedzielny.
    Biskup w progu znowu zacząwszy się modlić, wprost szedł do ołtarza. Zdziwiło go to może iż księdza u drzwi nie znalazł, jak być było powinno.