Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/056

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Po ziemsku patrzysz na te sprawy — odezwał się Biskup nieco pomilczawszy. — Naszej ziemi naprzód było potrzeba wiary świętej i światła, nie pytaliśmy i nie pytamy kto je nam przynosił, bo bez nich życia nie było. Krzyż nas wyzwolił od zagłady, od zawojowania przez Cesarstwo... Pierwsi Benedyktyni, pierwsi mnisi i kapłani niemieccy, czescy, francuzcy, włoscy przecież nas nie porobili niczem innem tylko chrześciany...
    — Zaczekajcie ino — zawołał Mszczuj — Niemcy gdy napłyną — zobaczycie dopiero czem będziemy...
    — A gdyby i tak było jak mówicie — przerwał Biskup — cóż za powód uciekać i kryć się, kiedy właśnie, jak sam powiadasz, Niemców odpierać trzeba?
    — Nie czas już! zapóźno! — krzyknął Mszczuj. — Ślązko przepadło!!
    Nie wiem co się dzieje w świecie, lecz nie daj Boże by i Mazury i inne ziemie nie zostały oderwane... Książęcia coby Niemcem nie cuchnął nie ma... wszyscy...
    — Nie mów mi nic na pana mojego Leszka, bo dobry i najlepszy jest, najszlachetniejszego serca, jako ojciec był, pobożny, świątobliwy, sprawiedliwy... — żywo odezwał się Biskup. — Daj nam Boże takich więcej...
    Mszczujowi oko błysło a usta się ścięły — zamilkł nagle. — Biskup na ogień patrząc dumał jakoś niby po cichu się modląc...