Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie też — dokończył Grzegorz — ale spieszyć nie będę...
Smutnie jakoś skończyła się rozmowa. Po chwili despotyczna pani Frączkowa zawczasu zaczęła nad tem boleć, że Grzegorz na zamku zajęty o nich zapomni.
— A ja tego nie ścierpię — dodała. — Nie było nas do siebie przyzwyczajać, teraz chcesz czy nie chcesz, musisz służyć Frączkowej...
— Tego się nie zarzekam — rzekł bakałarz. — Nie mam oprócz was na świecie nikogo...
W złą wyrzekł to godzinę.
Frączkowa się nagle spieszniejszym krokiem zbliżyła do niego z dosyć zafrasowanem obliczem...
— Nie w porę wam to oznajmię — rzekła — ale zataić trudno... Właśnieście powiedzieli, że nikogo nie macie, a bodajbyście nie woleli naprawdę nie mieć rodziny...
— Albo co? — przerwał zdziwiony Grzegorz.
Kobiety się na siebie popatrzyły.
— Nie ma co taić — odezwała się Frączkowa. — Drugi już dzień jak tu przychodzi obdarty, pijanica, zawadyaka okrutny, a mieni się waszym bratem Zbilutem i szuka was. Nie chcieliśmy mu o was powiedzieć, abyście wstydu nie mieli...
Grzegorz pobladł i zerwał się na nogi, ręce łamiąc.
— Być-że to może! Zbilut tu... Rodzony mój, Boże wszechmocny! W tej chwili!!