Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zdziwił się więc pasamannik Niemcowi, który tu przyszedł po mądrość, chociaż wydało mu się to osobliwem, iż z tak daleka się przywlókł...
Z tą gościnnością chrześciańską, która była wszędzie naówczas obowiązkiem i obyczajem, dano Grzesiowi posiłek i legowisko... Rozpowiadał im za to o dalekich krajach i o miastach, za któremi tęsknili.
Nazajutrz rano, tłumoczek swój dosyć ciążki, bo w nim papier ważył nad wszystko zostawiwszy, przebrawszy się Grześ pospieszył naprzód do kościoła św. Anny.
Tu już między studentami, po leciech pięciu, ani jednej znanej nie znalazł twarzy, bo dziatwa powyrastała i zmieniła się, a starsi w świat poszli. Kościół za to pozostał niezmieniony, jak gdyby Grześ z niego wyszedł wczora...
W progu zawahał się. Serce go ciągnęło do Balcerów, a strach jakiś odganiał. Poszedł do kanonika Wacława... Gdy zapukawszy do drzwi, wsunął się na próg, staruszek siedzący w krześle nad ogromną księgą, podniósł oczy zmęczone, wpatrzył się w niego, i nie poznał.
Był-li temu winien uczeń, co się tak odmienił, czy źrenice, które tak osłabły?..
Dopiero gdy do pocałowania ręki przybliżył się Grześ, odezwawszy ze zwykłem — Laudetur,