Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bartosz z Odolanowa czekał tu już na niego... Pocałował go w rękę cały przejęty i uniesiony...
— Ojcze nasz dobrotliwy — zawołał — dokonajmy rozpoczętego dzieła... Na co zwlekać... Koronę mamy przygotowaną, obrzęd włożenia jej na skronie wybranego, natychmiast się odbyć może... Prosimy cię, błagamy!
Arcybiskup stał blady...
— Dziecko moje — odezwał się — to jest niepodobieństwem... Koronacya ma swe prawa i formy przepisane, my do spełnienia ich nie jesteśmy przygotowani. Niepodobieństwo!
Spojrzał na asystujących sobie biskupów, którzy, sprzeciwiać się nie śmiejąc, milczeli. Znać było jednak po nich, że niekoniecznie w zupełności zdanie arcypasterza podzielali...
— Niepodobieństwo! — szepnął ks. Bodzanta.
Bartosz stał chwilę w niepewności wielkiej...
— Zatem jutro! — przebąknął z pewnem rozdrażnieniem w głosie...
— Jutro! ale to ani czas, ani miejsce — dodał wahając się Bodzanta. — Koronacya w Sieradziu nie miałaby znaczenia... Musi się ona odbyć, jeżeli nie w Krakowie, to w Poznaniu, lub w Gnieźnie.
Bartosz poruszył się tak gwałtownie, że zbroja na nim szczęknęła.
— W Poznaniu! w Gnieźnie! powtórzył roz-