Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cych, sprowadzonych dla stróży i posługi, coby to znaczyć miało, ale ci prostaczkowie, mało co powiedzieć umieli.
Ks. Chotek zaś porywczy i niezmiernie opryskliwy, na zadawane mu pytania, niecierpliwie fukał.
— Cóż ma być? co? Arcybiskup przybywa na spotkanie królowej i królewnej! Chcieliścież, aby głowa kościoła, przyjechał samowtór lub samotrzeć? bez pocztu i ludzi?
Toć i służbę z sobą mieć musi, dwór i duchownych, a jak się przynależy, i ludzi zbrojnych dla bezpieczeństwa i dostojeństwa. Gdy mi tu wszystko to zajedzie, głowa pęka, gdzie pomieszczę.
Na to mu nie odpowiadano, ale w bramie od św. Floryana, ks. Chotek dostrzegł jakąś nadzwyczajną pilność, której dawniej niebywało.
Nietylko Viertelnicy, ale zbrojni mieszczanie się tam ukazywali, chodzili, stawali w oknach, we wrotach, straż nieustannie się kręciła, z rąk berdyszów nie puszczając.
Nad strażą miejską podówczas starszym był niejaki Wróbel, imieniem Szymko, który też całą siłą zbrojną Krakowa, składającą się i z ludzi płatnych a czuwających ciągle i z czeladzi miejskiej, zwoływanej w potrzebie, dowodził. Każda baszta, i brama miała swoją broń, cekhaus i lu-