Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po bujnych zwojach ciemnych kędziorów młodzieńca, który ku niej się obrócił.
— Co tobie? — zaczęła Ulinka — no, mów. Cięży ci coś? Człowiek póki nosi w sobie słowo tajnie, ono go dusi. Wiesz, że Ulina ciebie nie zdradzi, a choć rozumu nie ma, czasem odgadnie sama nie wie jak, co tobie potrzeba.
— No, mów — powtarzała ciągle, głaszcąc mu włosy. — Umyślnie matce tu iść nie dałam, bo ona zaraz stracha się, płacze i narzeka. Mnie wszystko zwierzyć można, padnie jak kamień w studnię.
Semko namyślał się. Wstyd mu było do rady wziąć babę, zwierzyć się dziewczynie. Ale tak był nawykł, nic przed nią nie taić, tyle razy śmiałe i roztropne dziewczę, pomogło mu małem a jędrnem słowem, że wstał nareście, niespokojnem tylko okiem patrząc ku drzwiom, gotów do wyznań.
Ulina uderzyła go jeszcze po ramieniu, uśmiechając mu się.
— Nie bój się — rzekła — matka nie przyjdzie, a podsłuchiwać ona się nie waży. Wie, że tobie na duszy ciężko, a nie ulży aż się zwierzysz Ulinie.
— Mów, sokole mój, coś ty za kamień przywiózł od tych zbójów niemieckich?
Semko się obejrzał dokoła i ręce załamał.