Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

klecha, na nędzniejszej jeszcze szkapie, czegóż się miał obawiać?...
Pierwszy dzień podróży zszedł tak spokojnie, a takiem pustkowiem, że do dalszej drogi dodał męztwa.
Ślady tylko spustoszenia i gwałtów spełnionych widać było dokoła, ludzi spotykał mało. Jedni zbiegali do grodów i miasteczek, drudzy w lasy; gospody nawet niektóre, gdzie walka się jaka odbyła, zawalone trupami odartemi, stały pustką, bo z nich gospodarze pouchodzili...
We dnie, na prawo i na lewo, widać było dymy, a nocą łuny pożarów...
Gdzieniegdzie trafiał na ślady obozowisk nieopodal od gościńca i wygasłe ich ogniska, a padłe konie, po nad któremi stada kruków się unosiły i wilcy do nich z lasów ciągnęli...
Straszny był widok tego kraju, w którym nie wróg, ale właśni jego mieszkańcy takie spustoszenie uczynili!
Nałęczów nie spotykał Bobrek nigdzie, a drugiego dnia małą kupkę Grzymałów, która strwożona, do Poznania się przedzierała. Starszy wiodący ją, zatrzymał klechę dla rozpytania się; ten zapewnił go, że Domarat mocno się do obrony sposobił.
Na popas mu tego dnia przyszło stanąć w lesie, około nędznej karczemki, z której dymnika