Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi do założenia, nie obróciłbym się do nikogo innego tylko do zakonu, ale mnie potrzeba ludzi!
— Ludzi, no i oręża! — dodał Bobrek. — Gdzież łatwiej o wszelką zbroję, jak u nich? Szopy całe stoją jej pełne i jakiej jeszcze!! a i ludzi dać mogą i to takich, z których jeden stanie za tutejszych dziesięciu.
Domarat zamyślił się głęboko...
— Do mistrza! do Brandeburgów, do djabła idź! — zawołał — powtarzam ci, ruszaj gdzie oczy poniosą, byleś mi sprowadził ludzi — ludzi!
Gorączce tej Domarata winien był klecha, że go za Kraków nie łajano, o pieniędzy liczbę nie pytano, a nazajutrz dostał pismo pod pieczęcią i nowy zasiłek na drogę.
Wybierając się dalej przez zawichrzony kraj, Bobrek dobrze musiał się namyślać jaką postać przybierze. Najbezpieczniejszem wydało mu się, pozostać czem był, ubogim klechą. Odzież ta najlepiej od Nałęczów i Grzymałów broniła, a że ciury i duchownych czasem dostatniejszych odzierali, najstarszą, wytartą przywdziać musiał sutannę, lichą czapczynę, podarte obówie, aby powierzchownością swą nikogo nie przywieść na pokuszenie.
Z Domaratem widzieć się już ani mówić nie było można, przeżegnawszy się zatem, westchnąwszy do Boga o własną skórę, mroźnym rankiem,