Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odzywało się ze wszystkich stron. — Bartosz kiedy przybywa, to nie darmo!!
Kanclerz tymczasem rozglądając się po sali, klechę w kącie zobaczył. Dał mu znak.
— Idźcie do mojej izby — rzekł — poczekajcie tam krzynę, przyjdę niebawem.
Nie chciało się wcale Bobrkowi ztąd wychodzić, właśnie teraz, gdy się spodziewał posłyszeć coś ciekawego, poskrobał się po głowie, skłonił niezgrabnie, skrzywił usta i rad nie rad wysunął się za drzwi.
W sieniach trochę się namyśliwszy, zawsze z tą pokorą, która, wedle przysłowia, ma przebijać niebiosa, ale na ziemi najczęściej wzgardę obudza i lekceważenie, Bobrek dla zyskania na czasie, u najgłupszego z czeladzi począł pytać o izbę kanclerza.
Pokazano mu ja natychmiast, tuż około zamkowego kościoła. Klecha poszedł w tę stronę, lecz czy przez niepohamowaną ciekawość, czy z nałogu, zatrzymał się po drodze, około ludzi i koni przybyłych z panem Bartoszem z Odolanowa, który przyjechał się księciu pokłonić.
Suknia jego duchowna, choć wytarta, wzbudzała zawsze trochę uszanowania, pachołkowie tak butno jak sam pan wyglądający, na zapytanie zkąd przybyli, odpowiedzieli, że z pod Kalisza jechali, z panem Bartoszem z Odolanowa.
Imię to samo już dosyć mówiło.