Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kaftan jedwabny, szyty jedwabiami, ale już dobrze przenoszony, na nim zwierzchnia suknia z rękawami długiemi spuścistemi, które po obu stronach krzesła się zwieszały aż do ziemi. Na nogach obcisłe spodnie, wchodziły w owe polsko-krakowskie buciki z nosami zakrzywionemi do góry, które cała Europa od nas przejęła.
Ujrzawszy wchodzącego klechę, książę się zmarszczył — i zadumał, jakby go chciał sobie przypomnieć. Zwolna oblicze mu się wyjaśniło, skinął głową obojętnie, a jasnego oblicza duchowny siedzący za stołem, pozdrowił klechę ręką i rzekł doń żartobliwie.
Ave, frater.
Bobrek, ręce na piersiach położywszy, kłaniał się nisko.
— Zkądżeś to znowu do nas zabłądził? — zapytał duchowny.
— Włóczę się po świecie, jak zawsze — rzekł klecha. — Gdzie mnie niema? Jak ptak za żerem biedny klecha musi wędrować!
— Jeżeli mu to wędrowanie do smaku — przerwał duchowny — boć, gdyby chciał miejsca zagrzać, łacnoby je znalazł, ale są ludzie jak ptacy, których natura do wędrówek zmusza.
— A! są może, inni, ale człekby chętnie siedział, gdyby było gdzie siąść — mówił Bobrek. — Po klasztorach obcych ludzi pełno,