Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Pogrobek tom I.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.
Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało a więcej na ławach lub pod niemi legło, albo z głowami i rękami na stole, zasypiało, Przemko się zawahał. Myślał dokąd pójść, i zamiast do żony, zwrócił do swojej sypialni.
Tu czeladź także spała pode drzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju.
Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książe drzwi swe otworzył z hałasem, i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.
Pan i sługa a dawny towarzysz — spojrzeli na siebie jak wrogi.
Przemko się nie odezwał do niego.
Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka co śmiał wstrzymywać go, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.
Zaręba niezlękniony, chłodny, stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy.
Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nieraz szli sił próbować, znali się jak zrośli w jednem gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.
Przemko rzucił się na posłanie.
— Hej! — zawołał rękę ściśniętą wyciągając ku niemu — jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz!
— Żal mi i wstyd za was! — mruknął Za-