Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Na królewskim dworze Tom II.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sań już z pod śniegu dojrzećby nie mogli podróżni, gdyby się jeszcze trafili jacy.
Mrok padał coraz gęstszy. Bietka po namyśle woźnicę namawiać zaczęła, aby i ich i siebie w ten sposób ratować próbował, by jednego konia wyprzągłszy i odkopawszy puścił się szukać przytułku lub ludzi.
Wprawdzie powrót do sań był bardzo wątpliwym, ale nic nie mając już do stracenia, najmniej nawet obiecujących środków ratunku chwytać się było potrzeba. Woźnica nie miał wielkiej ochoty puszczać się na oślep i ginąć gdzieś osobno... zwlekał więc a w końcu położył się na saniach i nie słuchał.
Mróz, zmęczenie znużyły tak w końcu wszystkich, iż jedna tylko jeszcze Bietka, wydobywszy się na wierzch sani stała i ponad kupę śniegu wyglądała. Rebiszowa, woźnica, konie leżały już przysypane.
Wtem coś ciemnego zdało się przesuwać niedaleko. Bietka rozpoznała kopiące się w śniegu konie i z całych sił wołać o pomoc poczęła. Szczęściem wiatr głos jej niósł w tę stronę, z której jeźdźcy się pokazali. Zbudziło to i odrętwiałego już woźnicę.
Wśród białych ciemności coraz wyraźniej zarysowały się postacie koni po brzuchy w śniegu zatopionych i zwolna się ku saniom zbliżających. Byli to jeźdźcy w liczbie kilkunastu, a na ich