Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom III.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Któżby się odważył, dać swój los na ręce roztrzepanéj, zapalonéj, dziewczyny —?
Staś umilkł; i tylko patrzał na nią — Ona odwróciła rozmowę. —
— Patrz pan jakto dobrze być jak wszyscy. Naówczas bawi się tak swobodnie, smieje tak wesoło, pojmuje się każdego, każdy nas pojmuje. Spójrz pan, na to towarzystwo! Co za cudowna w niém harmonja — Wszystkie te panie, jednakowo mówią, jednako myślą, wszyscy ci panowie jak jeden. Trochę młodszy, trochę starszy — a jednakowi zupełnie. Rzekłbyś że sobie wystawili abstrakcyjną jakąś istotę, na któréj podobieństwo, jak na wzór najwyższéj doskonałości, wykształcają się. Nikt nie pokazuje czém jest w istocie, każdy odziéwa się w jakiś urzędowy mundur, i stawia na straży uwagę, aby niewypuszczała na świat, myśli wyrywających się, podlatujących uczuć. Uwaga stoi na warcie i nieustannie powtarza nieprzybranym w officjalną szatę myślom i uczuciom — On ne passe pas.
Biédne myśli i uczucia, wracają smutne nazad do więzienia, w którem nareście