Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Tom I.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w szlafroku, powiedział sobie i został w szlafroku. —
Lecz coż to zaturkotało w dziedzińcu? Pokorny to wózek zaprzężony trzema chłopskiemi konikami, na koźle chłopak w świtce z kapturem, siedzenie okryte kilimkiem. Poznał Marszałek swego brata, po skromnym ekwipażu; posprzątał rejestra, otulił się szlafrokiem i nieukontentowany potarł się dłonią po brodzie.
— Oj ci krewni, ci krewni! Że człowiek zrobił w pocie czoła fortunę (o pocie sumienia nie wspomina) — to już ciśnie się do niego każdy, każdy się do niego przyznaje, każdy u niego czegoś prosi, ciągle żebrzą, naprzykrzają się ustawicznie — Hm! odprawić ich niemożna, żadnéj delikatności. Ah!
Drzwi się otworzyły, wszedł przybyły pan brat; średniego wieku mężczyzna w kapocie, dość czysto, ale ubogo ubrany; z twarzą spokojną, bladą a smutną. Marszałek kiwnął głową siedząc na kanapie.
— A pana Alojzego!
Pan Alojzy podszedł ku bratu i pocałował go w ramie.