Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przekonać, umiał pieszczonym głosem, kłamać tak słodko, żem mu wierzyć musiała. — Płynęły dni, płynęły tygodnie, miesiące, on mnie uwiódł, a ja nie wiedziałam prawie co się ze mną stało. Wstyd jakiś ogarnął mnie na widok jego, strach na przyszłość, tęsknota, czułam się zmienioną na twarzy, w sobie. —
Starościc, jak z początku miły, obiecujący wiele, jak był czuły dla mnie, tak po niejakim czasie stał się roztargniony, zaczął mnie unikać, okazywać mi twarz posępną i łajać mnie nawet. Płakałam, ale to nic nie pomogło, łzy go gniéwały tylko, ruszał ramionami i odchodził. — Głupia dziewczyna, mruczał — głupia dziewczyna. Raz na miejscu Starościca, zastałam służącego jego pod kasztanem, chciałam odejść, on mnie zatrzymał.
— Posłuchaj no Panno Joanno — odezwał się, nie uciekaj — Pan mnie tu przysłał.