Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



IV.


Nie było czasu namiotów rozwijać pod Koninem, wojewoda krył się od słoty pod szałasem na prędce z gałęzi skleconym — przysiadł sparty o ściankę jego od strony nawalnicy przeciwnej — otulony opończą, z głową zwieszoną na piersi, nie podnosząc oczu, obawiając się spojrzeć przed siebie.
Nie ten to był człowiek, któregośmy dumnym, silnym, pewnym siebie w Pomorzanach widzieli, wyzywającym króla, gotowym walczyć ze światem całym. Była to ofiara namiętności własnych i niepoczciwości ludzi. Wychudła twarz, zapadłe szczęki, powiększone boleścią oczy, patrzące dziko, drgające ręce, uszy na najmniejszy szelest drażliwie — strasznym go razem i politowania godnym czyniły. Siedział sam, opuszczony przez