Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.I.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żony, Dalibor postrzegł odsiecz przybywającą — i już był pewien ocalenia. Czeladź się rzuciła z resztkami pocisków na, tych którzy jeszcze u parkanów stali. Najezdzcy pierzchać zaczęli.
Nikosz porwał się zaraz na nogi, ale już widział, że nie równą była walka, i wnet za załomem ostrokołu zniknął, zostawując swoich, aby się ratowali jak mogli.
Trupów kilku położyli Florjanowi, dwu czy trzech rannych związano, Dalibór palące się wrota kazał odeprzeć i załoga wybiegła panu młodemu pomagać.
Oczyszczono zaraz wjazd... i cała ta straszna burza pierzchnęła... kryjąc się gdzieś w nocy ciemnościach.
Gdy Szary z konia zsiadłszy przez żużle płonące wchodził na zamek, ujrzał naprzeciw siebie stojącą Domnę z młodszém dzieckiem na ręku, i mieczykiem u pasa. Blada była jak — anioł śmierci, uśmiechnęła się temu cudowi, który ją dłonią niespodziewaną męża ocalił, ręką jedną objęła szyję jego i — padła...
Kobiety nadbiegające wzięły ją na ręce i poniosły do domu. Florjan szedł za nią. Starego ojca pocałował w rękę milczący, starsze dziecię podniósł i zabrał z sobą.
Obawiać się już nie było czego, lecz szkody wyrządzone musieli ludzie natychmiast naprawiać,