Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom III.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zobaczymy — rzekł — ale ja wam tylko to z góry zapowiadam, że kto mi do Włoszki pomoże, temu ja służyć będę.
— Choćby Bonie? — spytał Marsupin.
— Choćby staremu szatanowi! — zawołał zapalony Dudycz.
Wieczór nadszedł, wniesiono światło, w ulicy nie ustawał ruch. Wyglądano oknami otwartemi, dwa czy trzy wozy z trumnami przesunęły się pod oknami.
— Mrą ludzie okrutnie — odezwał się Boner. — Nie idzie zatem, aby to już powietrze być miało, lecz śmiertelność z upałów duża. Ja jeszcze w mór nie wierzę.
— Ba! — przerwał Marsupin — widziałem kilku doktorów; starsi, co już patrzyli na powietrze, twierdzą, iż na trupach znaki jego widzieli: sine plamy i wrzody. Nie szerzy się ono jeszcze zbyt gwałtownie, lecz że przyszło, to pewna.
— Różnie twierdzą — rzekł Boner — lecz jeżeli istotnie zaraza się wzięła, nic pilniejszego nad to, by dwór ztąd wyprawić. Na królu naszym starym i życiu jego leży wiele.
Rozmowa o powietrzu rozpoczęła się nieśmiało, bo nikomu o niem mówić nie było miło; a i ci co wierzyli, iż mór się szerzył, woleliby byli o tem wątpić.