Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom II.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie widział on co się wkoło niego działo, ani go bicz mógł do pracy przymusić, wychudłe ciało okazywało, że mu już nie wiele pozostaje do życia.
Stanął przed nim Galilejczyk i wpatrywał się weń, a zdało się, że wzrokiem nań jako siłą wielką podziałał, bo głowa niewolnika jak kwiat ku słońcu zwróciła się ku niemu, i nabrzmiałe powieki podniosły się z niewymównym wyrazem patrzając na pogodną twarz starca.
I ten, co nigdy przytomny nie był, jakoby oprzytomniał pod wejrzeniem Galilejczyka i zadrżał do głębi, a z za łez zaświeciły mu otuchą jakąś oczy niebieskie, i słowo nieznanego nikomu języka wyrwało się z ust jego.
Przybyły uśmiechnął się łagodnie, i w téj saméj mu mowie odpowiedział.
Jeden wyraz jego podziałał cudownie: — długo bezwładny i konający człowiek, posłyszawszy dźwięk języka, którego dawno nie spotkało ucho jego, zdumiony, poruszony, przejęty, rozlał się we łzy, załamał ręce, jęcząc z radości i bolu razem.
— Któś ty jest? — zapytał w swéj mowie Swew — nie nasz jesteś! nie! po twarzy i sukni widzę żeś obcy, a odezwałeś się do mnie mową ojczystą! Mów, gdzie ja jestem, co się dzieje ze mną? Wszak ja nie umarłem jeszcze?
— Uspokój się, dziécię — rzekł święty — żyjesz i żyć będziesz; nie jestem bratem twoim wedle krwi,