Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warjat, gotów i zastrzelić i zabić. Wszak taki mówią, że ze strzelbą poszedł. No! a co ja temu winna; dziewczyny na pasku nie trzymać. Już kiedyto bieda! Kumie! kumie! odezwała się do Marcina. Marcin pełną mając gębę kiełbasy przybliżył się do niej leniwie.
— Radźcie mnie co tu począć? a to on mnie zastrzeli!
— I! może taki nie zastrzeli! Kto wie! może nie! Zresztą co tu radzić? Rada nie pomoże.
— Oj! bo wy tak Bartosza nie znacie jak ja.
— Hm! całeż my to życie prawie przesiedzieli podle siebie.
— Otóż bo nic nie wiecie; my byliśmy wprzód na innych lasach, jeszcze u nieboszczyka łowczego, kiedy potaż palili. Lat to już temu garstka. Otóż wówczas...
— Tak! ale rychło się Bartosz ztamtąd wyniósł i już tu osiedział.
— No! ale posłuchajcie; coto było z młodych lat, to ja tylko wiem. I dlatego tak się boję. Choleryk straszny.
— Czegoż się tak boicie?
— Gorący człowiek, powiadam, choleryk! Wy to nic nie wiecie, jemu jak się co zamarzy, gotów na wszystko.
— Aby nie na złe, temuto nie uwierzę.
— Otóż i nie na dobre. Już ja taki co wiem to wiem. Dość, że to jemu nie pierwszyzna awanturę zrobić. A potem mu i nieraz ciężko było w życiu i wzdychał i kawęczał: ale zrobionego nie odrobić. Co się stało, odstać się nie może.
— Ale cóżby zię[1] stało? spytał Marcin trochę ciekawy.

— A nie powiecie nikomu?

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.