Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stem, nigdy tego nie bywało.
— O! byle tylko nie jaki przypadek — mówiła ze łzami Julusia. — Te konie cudze, z któremi ojciec pojechał, młode, boję się żeby go nie uniosły, nie rozbiły.
Stara poskrobała się w głowę i mruczała: Już nie darmo sól się przewróciła, a gdy wychodzili z chaty, to wrony jak nadęte krzyczały.
Wtem wóz kowala zdaleka turkotać począł.
— Ot i Maciej jedzie! — zawołała Julusia — a ojca ani słychu. Chwalić Boga że choć brat jest, wyślemy go zaraz za ojcem do miasteczka.
Wóz zatrzymał się przed chatą i Julusia boso wybiegła z łuczyną aż na podwórze. — Macieju! Macieju! — krzyczała — nie wiecie co o ojcu, nie widzieliście go? Wszak do tej pory nie ma.
— Niech będzie pochwalony! Dobry wieczór.
— A to wy kumie, gdzież Maciej?
— Maciej — rzekł skłopotany kowal — Maciej...
— Jakto i Macieja nie ma! Cóż to się stało? To ojcu jakiś przypadek się zdarzył. A! mój Boże! — I rzucając łuczynę z krzykiem załamała ręce.
Pawłowa narzuciwszy kożuszynę, bo kaszlała, wyszła także do sieni. — Gadajcież kumie, gadajcie!
Kowal szukał w głowie co miał powiedzieć, i z trudnością zebrał się na kilka wyrazów.
— Bóg z wami! nie truście. Nie ma nic tak złego. Wy musicie lepiej wiedzieć odemnie, co to za głupia sprawa zatrzymała i ojca i Macieja w miasteczku. To o jakieś tam konie, dla świadectwa ich obu zatrzymał Pomocnik.
Stara Pawłowa pokiwała głową, Julusia zaczęła gorzko płakać i ledwie odpowiedziała ze łzami: — Ale