Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godził waśni sąsiedzkie. — Myśmy, mawiał, garścią tu obcych wygnańców, powinniśmy być tem poczciwsi, pracowitsi i lepsi od drugich, bo my tu cudzy, a z nas sądzić będzie lud tutejszy o ojcach naszych i krwi całej, i ziemi rodzonej, z której nas czarna dola spędziła. Ubodzyśmy, to i Chrystus był ubogi i Józef cieślą się nie wstydał nazywać, pracujmy; biedniśmy, cierpmy, a nie skarżmy jak baby, bo to i na nic się nie zdało i ludziom tylko śmiech.
W krótkich słowach często im wielkie dawał nauki; potem gdy widział, że między sobą wziąwszy na rozum rozbierać poczynali, rzucał ich, i smutny a milczący chwyciwszy strzelbę szedł w las dumać i wytchnąć tam z sobą. Umiejętność leczenia ziołami, zwłaszcza ran i wścieklizny, niemało do niego ludu sprowadzała dawniej; teraz zabroniono mu tego i ukradkiem chyba kto się przywlókł.
Maciej nie miał biedaczysko serca u ludzi, a śmielsi nawet szydzili z niego, najżyczliwsi zaś kończyli o nim mówiąc: nie udał się w ojca.
— Ale co to jest, że Bartosz nie wracają? — mówiła Pawłowa wyglądając coraz oknem.
— Może w lesie — odpowiedziała Julusia — a wy wiecie, że w lesie gotowi się zapomnieć i do nocy.
— W lesie, po nocku, bez strzelby? A katażby tam robili! I Maciej bo głupi, jakby nie wiedział że chleba nie ma, a mąka nam bardzo potrzebna! Ot oślisko i po wszystkiem.
— Kochana pani Pawłowa, alboto my wiemy czego to on się tak opóźnił? Może...
— Jużto taki w tem nie chybi, jest jakieś licho — szeptała stara — niedarmo się zrana sól wywróciła. Pa-