Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czuł usposobienie do snu i kiwał się na workach; kowal fajkę palił i dumał. Niekiedy zamruczał coś pod nosem budnik, Burek jakby dając znać o sobie że niedaleko ubiegł, zaszczekał, wóz zapiszczał, gałęzie zaszumiały i jechali dalej.
Smutny las w nocy, zwłaszcza gdy go jeszcze nie okrywały liście. Te sterczące na mglistem niebie kościotrupy drzew suche, ten szum łamliwy i szorstki gałęzi, wcale różny od wesołego liści gadania; krakanie wron, które w najobrzydliwszą porę najbardziej rade się odzywają, i hukanie sów, i wycie wichru, najweselszego jakiemiś przepowiedniami zniszczenia zasmucić muszą.
Podróżni nasi zatrzymali się u karczemki Jankiela, przed którą stały dwa wozy i dwa konie wierzchowe; kowalowi bowiem fajka zgasła, a Maciej chciał się napić choćby wody. Zleźli więc oba z wozu i zarzuciwszy trochę siana koniętom, a bardziej jeszcze kozom żydowskim i krowie, która z powagą wybierała między podróżnych zapasami najświeższą paszę, weszli do oświeconej izby.
Gwar był wielki i ludzi dosyć. Koło komina kupa wieśniaków z fajeczkami, przy stole z waszecia coś i z żołnierska się zwijało; w komorze pan gumienny głaskał po brodę Sórkę, popijając wiszniak. Jankiel stał na przypiecku rozgarnąwszy poły, i nogi wyjęte z pantofli z kolei to jednę to drugą ogrzewał przy piecu. Spojrzał tylko na drzwi gdy wchodził kowal i Maciej, i splunął.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór!
Dwóch odstawnych żołnierzy stojących przy stole