Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na mszy świętej na intencją JW. pani, z podziękowaniem za łaski, których doznaje.
— Poczciwe serce! nieoszacowana kobieta!
— A jaka przywiązana do męża, to JW. pani nie uwierzy.
— Jużto moja Tekluniu ja się tego zawsze spodziewałam, że takie poczciwe kobiecisko musi prędzej później do niego przywiązać. On, to także poczciwy z kościami.
— Prawda pani, że to rzadko takiego sługi.
— A pisarz ze swoją fluksją?
— Już zdrów, dziękuje JW. pani za materacyk, ale biedak w wielkim kłopocie.
— No! cóżto mu takiego?
— Coś mu tam podobno braknie kilkadziesiąt garncy wódki, która się podobno uschła, a że strasznie ma wielki punkt honoru, doprawdy boję się, żeby sobie czego złego nie zrobił.
— A widzisz Teklusiu jak to źle — zawołała grożąc staruszka — że ty mnie tego dawniej nie mówiłaś. Widzisz, to trzeba radzić. Widać biedaczysko z tego musiał i fluksji dostać. Bywa to ze zmartwienia. A wieleż mu to tam potrzeba?
— Ja myślę ze sto złotych.
— Dajże mu z moich pod sekretem, ale niech nie gada.
— Dziękuję za niego! Teklusia pocałowała staruszkę w rękę, a ona ją w głowę.
— Poczciwa Teklunia, zawsze to tylko o drugich myśli, a nigdy o sobie. Weź-że kochanie moje, tę czarną atłasową suknię, która mnie wdowie na nic się nie zdała, weź ją sobie za to, żeś mi pomogła do dobrego uczynku.