Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo nie! nie! — mruknął Bartosz sam do siebie — pojadę sam z niemi lepiej.
— I pewnie! i pewnie! — spiesznie dodał Maciej — bo ja taki pewniusieńkobym tam języka w gębie zapomniał.
— A ty, przerwał ojciec, ruszaj w las ze strzelbą i do dworu za chlebem co się nam tam należy. Kwitek znajdziesz zatknięty za obrazkiem.
— Do dworu, to choć z biedą, ale rady sobie damy — rzekł Maciej. — Ale i tam jak mnie poczną odsyłać od kąta do kąta, od jednego do drugiego!
— Juściż czas, żebyś sobie rady dawać nauczył — ofuknął groźnie stary Bartosz. — Wkrótce i mnie nie stanie, przyjdzie ci samemu i siostrą się opiekować i o chacie myśleć. — Maciej zamilkł; weszli do chaty nazad, gdzie już pani Pawłowa pochwyciwszy się z tapczana na którym spała, rozkładała ogień i przygrzewała trochę koziego mleka na ranny służyć mającego posiłek.
Słońce już się podnosiło ponad lasy i przeświecało jaskrawo przez nagie jego gałęzie, gdy Maciej ubrawszy się w szarą świtę, borsuczą torbę, nowe chodaki i przewiesiwszy strzelbę, ruszył pieszo ku dworowi. Stary tymczasem podesławszy zgrzebny wór na konia, skoczył i poprowadził żydowskie szkapy do miasteczka. Machinalnie odmawiając ranne pacierze, Pawłowa krzątała się leniwo po izbie, Julusia czesała długi swój warkocz czarny przed rozbitem lusterkiem.
Obie milczały spozierając na siebie z ukosa. Julusia nie śmiała zaczepić starej, stara nie wiedziała jak zacząć rozmowę, której pragnęła. Nareszcie, gdy obie siadły pod piecem gryząc chleb czarny i suchy, zmo-