Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szemi głosami swoje zapytania przybyłemu.
— Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.
— Jakiś żyd — szepnęła pani Pawłowa.
Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.
— Nu! kto, swój! — odparł głos z sieni. — A jest pan Bartłomiej?
— Nie ma.
— A Maciej?
— Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.
— Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.
— Konie! konie! czyje?
— Albo ja wiem.
— Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? — kiwając głową szepnęła Pawłowa. — A wyż tu co tak późno?
— Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.
Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.
Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który