Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Co się tknie pana marszałka, brata mego, na którego wasza miłość też masz podejrzenie, jakoby co złego zamyślał, ten nikomu nic nie winien, o podejściu nieprzyjaciela nigdy nie myślał; poznacie to miłość wasza później, że prawdę mówię. Czysty jest.
Gdy to mówił Samuel, Zamojski pod czas się uśmiechał, ramiony zżymał, ręką po kolanach uderzał, dając znaki różne niecierpliwości i nieufności; przerywał kilka razy, potem zawołał głośno:
— Wszystko to marne jest i stracone, bo choć pytam was, wiem ci lepiej i mam w ręku dowody i ludzi żywych, co świadczą. Źle czynicie, że mi taić chcecie, bo się to na nic nie zda, a Krzychnikowi nie posłuży, ani marszałka oczyścicie, bo ten, gdyby inaczej myślał, z nimby nie obcował.
Przystałoby wam w tej godzinie, sprosności się tych wyrzekłszy, ze skruchą wyznać, co się przeciwko królowi zgrzeszyło. Waszego Krzychnika nic już nie uratuje, bo jawny zdrajca jest, a marszałek, choć się listy nie wydał, toż samo myśli, co ten pisze, a co wy czynić chcieliście.
Przecież nie tajno nam, żeście się z Ciołkiem zmawiali do króla strzelać, żeście się niejeden raz chwalili do wróbli trafnemi strzałami, i o lesie i o gospodach myśleli, gdzieby lepiej zasiąść