Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opadł na nie i twarz zakrył dłońmi, a pozostał tak chwilę niemałą.
Za bujnego żywota mało o Bogu pamiętał, a ówczesne dyssydentów i reformatorów naśmiewania się ze wszelkich katolickich obrzędów, zwyczajów i prawideł życia, wciągnęły go też na tę drogę, iż kościoła nie znał, a modlić się zapomniał. Ale z dzieciństwa mu coś pozostało na dnie duszy, co się teraz odezwało żywo.
Uczuł się jakby z domu rodzicielskiego wygnanym sierotą, która nie wie, gdzie się schronić ma. Katolicki kościół nie mógł go już przyjąć, a od nowych przyjaciół i predykantów niewiele się mógł spodziewać pociechy.
Straszliwa trwoga jakaś go ogarnęła, nie ziemskiego niebezpieczeństwa, ale zagrobowego losu, jaki go miał spotkać.
Wszystkie owe szyderstwa i lekceważenia dawniejsze wydawały mu się występnemi, a wiara pierwsza jasno świeciła... ale między nią a nim była przepaść, którą życie wykopało. Spojrzał w nią i strwożył się mocno.
Wszyscy przytomni milczeli, bo nikt go nie śmiał pocieszać, aniby wiedział jak. Zborowski zwrócił się żebrzącym niemal głosem do Mroczka.
— A! mój miły Mroczku... prze-Bóg, proszę cię, dla miłości Jego, nie opuszczaj ty mnie, nie odchodź odemnie, nie śpij tę noc... Mam na su-