Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kanclerz i biskup nie śmieli długo dotknąć tej struny draźliwej, naostatek Myszkowski już się powstrzymać nie mogąc, ręce złożył i zawołał.
— Kanclerzu mój, poznajesz po mnie łatwo, żem ja tu nie z samem pozdrowieniem pospieszał. Co za straszliwe wieści! Jakże się stało, że Zborowskiego Samuela ujęto?
Chłodno odparł kanclerz.
— Z mojego rozkazu! Napominałem go, aby się w mojej juryzdykcyi nie śmiał ukazywać. Na przekorę i szyderstwo przybył do Piekar, gdy o mnie wiedział w Proszowicach. Gotowano zamach na mnie, musiałem go uprzedzić.
Biskupowi łzy się toczyły po twarzy.
— A! następstwa tego kroku są nieobliczone — zawołał — król i wy ucierpicie... poruszyliście gniazdo osie.
— Wiem o tem — rzekł Zamojski — ale osy te nam w oczy lazły i kąsały, raz z niemi skończyć potrzeba.
— Skończyć! — przerwał biskup — to dopiero początek, a koniec, koniec... nie daje się przewidzieć, ani obrachować. Surowością u nas, obcemu jak Batory, nic począć nie można, łagodnością wszystko łatwo.
— Pobłażaniem doszliśmy do bezprawiów — zawołał Zamojski — trzeba granicę położyć temu, czas był, musiałem. Nie cofnę się.