Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawsze ten sam Samuel jako był, że mu się najszaleńsza impreza uśmiecha, choć w niej gardło waży, bez żadnej dla siebie korzyści. Więc tu ledwie kozaki sobie mało co ująwszy, już carzyka perekopskiego i cara tureckiego chciał w sak złowić... na pogańską ich przysięgę, która worka sieczki nie warta, życie ważąc.
— Myśmy też słudzy jego nie co innego myśleli — rzekł Zarwaniec wąsy ocierając — ale odezwać się z tem żaden nie śmiał, boby i po łbu mógł oberwać. A widzieliśmy pana naszego po odprawieniu posłów z tą odpowiedzią tak dobrej myśli i ochoczego, jakby cudu dokazał.
A no sam jeden ruszyć nie chciał i nie mógł, potrzebował k’temu wojska kozackiego, a nas też wszystkich brał z sobą, jako się samo z siebie rozumieć ma. O czem dotąd ani kozacy, ani my nie byliśmy zawiadomieni.
Kozacka siła największa była na drugim ostrowie, który się zowie Czertomelik, a jest cale rozległy i otaczają go dokoła niezliczone mniejsze, różnej wielkości wysepki, jedne suche i skaliste, drugie gniłe i w moczarach a trzcinach całe, między którymi kozakiem trzeba być, aby czółnem trafić, gdy dla owych trzcin światu nie widać.
Na wiosnę wszystkie one ostrowy bywają zalane, tak że tylko większym cokolwiek czuba widać, a stał im za twierdzę najlepszą ten labirynt,