Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie był czysty, silny a wprawny tak, iż odrazu po nim mistrza było poznać.
W tej karczmie pustej, ten śliczny dźwięk dziwnie się rozchodził i sprzeczał z lichą gospodą, która go nie była warta.
I pan Andrzej i Krzychnik w istocie melodyą głosu zachwyceni zostali, bo się nic podobnego nie spodziewali, ale i piosenka, która wesołą być miała, treścią ich swą zajęła.
Była ona żalem opuszczonej małżonki, szydersko wymyślonym tak, aby Anny Jagiellonki dolę smutną malował.
Usiłowała ona niby powstrzymywać męża przy sobie, który najróżniejsze zmyślał potrzeby, aby się od pieszczot jej uwolnić. Więc jechał na łowy, potem na wojnę, znów na radę, na nabożeństwo, a w jednej strofie zwrotka skargę nieszczęśliwej królowej parodyowała, w drugiej obawę małżonka, aby nie był zmuszony ze starą czarownicą pozostać.
Paskwillusz to był niegodziwy, który nie tyle kunsztem i poezyą, co wielką złośliwością i grubiaństwem osłoniętem niby się odznaczał. Wywołał on śmiech wielki Krzychnika, półuśmieszek Andrzeja i kubek wina od Samuela.
Ale zaledwie się skończył, Samek drugiej pieśni zażądał.
Lutnista, nim mu ją podyktował, sam począł, a jaką miał myśl wybierając ją, on tylko wie-