Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

urosła. Mybyśmy teraz i hetmańską buławę i krakowską pieczęć mieli, nie licząc pieniędzy i starostw. Mybyśmy tu rej wiedli, jak nam zdawna należy.
Andrzej głową skłonił.
— To pewna — rzekł — że on nam żadnych nie przyniósł korzyści. Hetmanów u nas takich siła, pieniędzy nie dał, bo ich sam nie ma a zapożyczać się musi, przymierza i siły żadnej nie dał nam.
Samuel się złośliwie uśmiechnął.
— A no, uczynił nam to dobrodziejstwo wielkie, że starą królewnę, której nikt nie chciał, zaślubił. I to mu się policzyć powinno, bo żona nie do zazdrości i nic mu po niej.
— W miejsce jej znajdzie sobie w Grodnie dziewkę — rzekł Krzysztof — a siła takich na dworze ma, co mu ją przywiodą, tak jak nieboszczykowi Zygmuntowi prowadzili, aż te czarownice i lubownice życie z niego wyssały.
Kasztelan z pogardą głowę odwrócił, nie chcąc nawet odpowiadać, więc Krzysztof coraz bardziej poruszony mówił dalej.
— Jeżeli wy nas, panie kasztelanie, nawrócić myślicie na wiarę waszą, kortezańską, mylicie się srodze. Nie pójdziemy za wami ale przeciwko wam, a wszystko co na wilcze zęby potrafimy, czynić nie omieszkamy.
Spokojnie się podniósł z siedzenia Jan i przez