Strona:PL Istrati - Kyra Kyralina.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Otóż pewnego dnia arcybiskup miał się udać na jakąś uroczystość kościelną do dość odległego miasta. Wezwano najlepszy dyliżans i Jego Świątobliwość zajęła miejsce. Ale woźnica, pomimo sowitego napiwku, jaki go czekał, nie był wcale zadowolony, albowiem wszyscy wiemy, że woźnica bez wymyślania nie potrafi poganiać swych koni. Dla niego największą przyjemnością jest trzasnąć z bicza i zakląć! Bojąc się gniewu arcypasterza, biedny człowiek zagryzał wargi i milczał. Konie szły jako tako, ale przy przejściu wbród rzeki zatrzymały się i ani rusz! Arcybiskup wysunął głowę przez okno i zapytał o przyczynę:
— A to dlatego, proszę Jego Świątobliwości, że konie są przyzwyczajone, żeby im wymyślać i żeby je kląć. Ponieważ wiozę Jego Świątobliwość, więc muszę milczeć, a konie nie wiedzą, co to ma znaczyć i zacięły się.
Arcybiskup polecił:
— Krzyczcie na konie, ale dobierajcie przyzwoitych wyrażeń, wołajcie na nie, mój synu: hej! hej! poczciwe koniki!
Sprytny woźnica powtórzył półgłosem:
— Hej, hej, poczciwe koniki!... — Ale konie nie ruszyły.
— Więc niema innego sposobu? — zapytała Jego Świątobliwość.
— Nie, Święty Ojcze, trzeba kląć!...
— Klnij więc, a ja cię rozgrzeszam.
Woźnica wrzasnął strasznym głosem:
— Hejże!... A wio!... Do wszystkich Świętych!...