Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Więc się lotnemi słowy ozwał do pastérza:

»Ktoś tu idzie; zapewne jakiś druch się zbliża
Lub znajomy; pies żaden na niego nieszczeka,
Lecz się łasi; stąpanie słyszałem zdaleka.«

Ledwo skończył, a we drzwiach syn jego kochany
zjawił się... Skoczył k’niemu pastuch tak zmieszany
Że mu dzban, w którym wino miał pomieszać z wodą
Z rąk wypadł, kiedy podbiegł witać postać młodą
Swego pana; całował głowę mu i oczy
I ręce, aż po licu starca łza się toczy...
Iście tak ojciec syna tuli w swem objęciu
Gdy z obczyzny mu wraca po latach dziesięciu
Jedynaczek, co tyle trosek go kosztował...
Tak samo Telemacha ściskał i całował
Wierny pastuch, jak gdyby nieboszczyka witał;
I łkając temi słowy lotnemi go pytał:

»Tyżeś to, światło moje, Telemachu miły!
Gdyś odjeżdżał do Pylos, oczy me zwątpiły
Czy cię kiedy już ujrzą. Pójdźże tu kochanku
Przyjrzę ci się, nacieszę patrząc bez ustanku
W ciebie wracającego z dalekiej żeglugi.
Tyś tak rzadko nawiedzał twe trzody i sługi
Siedząc w mieście; zapewne siedziałeś tam gwoli
Onych gachów zbytników, świadek ich swawoli.«

Na to roztropny młodzian odrzekł: »Dobry tatku
Ot mię masz — gdyż umyślnie, a nie zaś z przypadku