Strona:PL Herbert George Wells - Wojna światów Tom II.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

działem jego wystraszone oczy, a światło załamywało się w jego złotych spinkach i dewizce. Znikł za kopcem i przez chwilę była cisza, potem zaś dał się słyszeć krzyk i owo przeciągłe hukanie Marsyjczyków.
Zsunąłem się z rumowiska, na którem stałem przy otworze, zatkałem uszy obiema rękami i uciekłem w głąb kredensowego pokoju. Pastor, który leżał skurczony, spojrzał na mnie przechodzącego, zawołał prawie głośno, że go opuszczam i pobiegł za mną...
Noc tę przesiedzieliśmy w kredensie, wahając się wciąż pomiędzy nieopisanem przerażeniem a ciekawością widzenia tego, co się dzieje w dole; ja zaś probowałem napróżno wymyślić jakikolwiek plan ucieczki. Później wszakże położenie przedstawiło mi się zupełnie jasno Pastor był niezdolnym do jakiegokolwiek porozumienia się z nim; strach zrobił zeń istotę gwałtowną, pozbawioną rozumu i zastanowienia. W rzeczywistości równał się już tylko zwierzęciu. Lecz ja, jak to mówią, zębami i nogami broniłem się jeszcze od podobnego stanu i skoro tylko zdołałem zdać sobie sprawę z danego położenia, przyszedłem do przekonania, że jakkolwiek strasznem ono było, zostawiało przecież jednak jakiś promyk nadziei. Największą szansą naszą była możliwość, że Marsyjczycy obrali sobie wyoraną spadającym cylindrem przepaść za tymczasowe tylko obozowisko, lub też, że