Strona:PL Herbert George Wells - Podróż w czasie.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a białych płatków było coraz więcej w powietrzu. Od brzegów morza po przejściu słabej fali nadpłynął szmer. Pomijając to dźwięki, niedrgające już wcale życiem, zresztą świat było cichy. Cichy? Trudno byłoby oddać tę ciszę. Głosy ludzkie, ryk bydła, wrzaski ptaków, brzęczenie owadów, szmery, które tworzą tło naszego życia — wszystko to już dawno przeminęło. Teraz, gdy ciemności się zwiększyły, płatki wirujące zaczęły spadać w większej ilości, tańcząc mi przed oczyma, a zimne już powietrze oziębiło się jeszcze bardziej. Nareszcie białe szczyty dalekich wzgórzy kolejno jeden po drugim znikły w mroku. Powiew od morza zamienił się na wyjący wicher. Widziałem jak czarny cień środkowy zaćmienia pędzi na mnie. W chwilę później patrzyłem już w blade gwiazdy, występujące z bezdennych mroków. Niebo było zupełnie czarne.
Zadrżałem z przerażenia na te wielkie ciemności. Ogarnęło mnie zimno przejmujące do szpiku kości. Oddychałem już z wielkim tylko trudem. Byłem cały w dreszczach; zjęły mnie jakby śmiertelne mdłości. Jak czerwony łuk na niebie pokazał się wreszcie brzeg słońca. Zszedłem z machiny, aby odpocząć. Czułem zawrót głowy; byłem niezdolny do podróży z powrotem.
Gdym stał tak odurzony, zbity, dostrzegłem ruch na mieliźnie. Teraz już nie można było się pomylić: coś poruszało się wśród czerwonych wód morza. Była to massa okrągła, wiel-