Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biec, po chwiejącej się pod stopami i metalicznie grzmiącej płaszczyźnie, która coraz szybciej i szybciej chowała się w jamę.
Ledwie zdążyliśmy zeskoczyć z niej i schronić się między krzaki, skryła się cała pod ziemią w otworze widocznie na to przeznaczonym. Stanąwszy na twardej ziemi runęliśmy zmęczeni, długo nie mogąc ruszyć się z miejsca, a powstawszy nie śmieliśmy zbliżyć się do brzegu przepaści.
Nareszcie odważnie i ostrożnie zajrzeliśmy w głąb. Dął stamtąd tak silny wiatr, że krzewy kołysały się koło nas. Zrazu nie rozróżnialiśmy nic prócz gładkich, równych ścian, biegnących kędyś w otchłań, gdzie panował zmrok głęboki. Zwolna atoli zaczęliśmy rozpoznawać w tym mroku, w głębinie mnóstwo maleńkich, poruszających się w różne strony świetlnych punkcików. To dziwne zjawisko tak nas zajęło, żeśmy nawet zapomnieli o naszej kuli. Oczy, nawykając do ciemności, nauczyły się prócz punktów światła rozróżniać jakieś nieokreślone, drobniutkie i ruchliwe cienie. Nie mogliśmy tego wszystkiego zrozumieć i tylkośmy usilnie wlepiali oczy, szukając objaśnienia cudów, jakich staliśmy się świadkami.
— Coby to mogło być — spytałem pocichu.
— Roboty inżynierskie — odpowiedział Cavor. — Nocą widocznie żyją pod ziemią, w dzień wychodzą na świat boży.
— Czy to możliwe, żeby to byli ludzie?
— Nie wydaje mi się.
— Nie powinniśmy się narażać na spotkanie z nimi.
— Myśmy nic nie powinni robić, dopóki nie znajdziemy kuli.