Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten tak był szeroki i wysoki, a przytem tak mało falisty, że światła w nim wszędzie było poddostatkiem. Po jednym, czy dwóch zakrętach w dali jasno zarysowywał się jaskrawo oświecony otwór, zarosły wysokiemi krzakami kaktusów, których suche sylwety czerniły się na czystem tle nieba.
I dziwna rzecz, my ludzie z ziemi tak niedawno witający te rośliny odrazą i trwogą, dziś patrzeliśmy na nie ze wzruszeniem, jakie odczuwa bezdomny wygnaniec, który po przebyciu wielu trudów i niebezpieczeństw wraca do ukochanej ojczyzny. Miłą nam nawet była rzadkość powietrza, utrudniająca ruchy i przygłuszająca dźwięki.
Zalana blaskami słońca przestrzeń rosła z każdą chwilą przed naszemi oczyma, zacienione zaś boki tunelu pogrążały się w głębokim mroku. Gałęzie kaktusa w czasie naszej nieobecności zdążyły wyschnąć i z soczystych, miękkich, zielonych stały się suchemi, twardemi, ciemno szaremi badylami. Pod samym otworem tunelu grunt na wielkiej przestrzeni był udeptany przez krowy.
Wyszedłszy na powierzchnię księżyca, z trudem poruszaliśmy się gnębieni palącym żarem. Słońce piekło nieznośnie. Ledwo zdołaliśmy dojść do miejsca, gdzie cień nawisu skalnego dawał trochę chłodu. Nawet i tam grunt parzył. Jakkolwiek upał dokuczał nam strasznie, byliśmy zadowoleni, że minęły potworne widziadła, na jakie wyglądały nasze przygody w pieczarach i podziemnych przejściach księżyca. Znalazłszy się pod niebem, od dzieciństwa znajomem, czuliśmy się jak w domu. Strach znikł, jakby zaczarowany. Szybkie wybawienie z rozlicznych niebezpieczeństw kazało nam ufać w swe siły, zwłaszcza w stosunku do selenitów. Cała gościna