Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwróciwszy sobie szeptem na to uwagę, ostrożniej szliśmy naprzód. Dotarłszy do kraty, starałem się dojrzeć, co poza nią jest. Nie mogłem jednak nic zobaczyć prócz oświetlonej sinym blaskiem pieczary, ujście bowiem otworu znajdowało się w zagłębieniu ziemi. Gdzieś w pobliżu mej twarzy kapały krople wody.
Nie mając możności obejrzeć dokładnie pieczary, zacząłem przysłuchiwać się dźwiękom, dochodzącym z niej i przyglądać się cieniom, które ruchliwie snuły się po powale.
Nie ulegało wątpliwości, że znajdowało się w niej bardzo wielu selenitów. Doskonale słyszeliśmy ich świergot i lekki szelest kroków. Prócz tego do uszu naszych dolatywały jakieś miarowe odgłosy: — t-sz-uk, t-szuk, t-szuk — brzmiało, jakby rozrąbywanie nożem lub toporem czegoś miękkiego. Wślad za tem dał się słyszeć brzęk łańcuchów, gwizdanie, skrzyp bloków i turkot wózka po twardej ziemi, potem znów: t-szuk, t-szuk, t-szuk. Cienie dźwigały się rytmicznie razem z dźwiękiem, stawały, gdy cichnął.
Zbliżyliśmy się do siebie i szeptem poczęliśmy rozmawiać.
— Widocznie czemś bardzo zajęci — rzekłem.
— Tak się zdaje.
— Nie szukają, ani nie myślą o nas.
— Możliwa, że nawet o nas nie słyszeli.
— Prawdopodobnie. Zato tamci gonią za nami. A gdyby tak nagle wyskoczyć...
— Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu.
— Możeby udało nam się z nimi — porozumieć rzekł Cavor.
— Krata, zdaje się, nie tak bardzo silna, wyjąć kilka prętów i przeleźć do pieczary...