biskup był na mnie krzyw. Źle, bracie, już tam tchórz coraz bardziej ludzi oblatuje i coraz tańsza im nasza do obrony gotowość. Ganią tam, nie chwalą, bo powiadają, że napróżno miasto narażamy. Słyszałem także, że na Makowieckiego napadano za to, iż się układom przeciwił. Sam biskup powiedział mu: „Wiary, ni króla nie odstępujemy, a na cóż dalszy opór przydać się może? Widzisz (powiada) ztąd shańbione świątynie, panny poczciwe znieważone i dziatwę niewinną w jassyr wleczoną? Z traktatem zaś (powiada) możem jeszcze los ich zapewnić, a dla się wolny przechód warować!“ Tak mówił ksiądz biskup, a pan generał głową kiwał i powtarzał: „Wolejbym zginął, ale to prawda!“
— Dziej się wola Boża! — odpowiedział Ketling.
A Wołodyjowski ręce załamał.
— I żeby to choć była prawda! — zakrzyknął — ale Bóg świadek, że możemy się jeszcze bronić!
Tymczasam przyprowadzono konia. Ketling począł siadać pośpiesznie, Wołodyjowski zaś rzekł mu na drogę:
— Ostrożnie przez most, bo tam gęsto granaty padają!
— Za godzinę wrócę — rzekł Ketling.
I odjechał.
Wołodyjowski wraz z Muszalskim poczęli obchodzić mury.
W trzech miejscach ciskano ręczne granaty, bo w trzech miejscach odzywało się kowanie. Po lewej stronie zamku kierował tą robotą Luśnia.
— A jak tam idzie? — spytał Wołodyjowski.
— Źle, panie komendancie! — odrzekł wachmistrz — juchy już w skale siedzą i ledwie przy wejściu czasem którego skorupa zawadzi. Niewieleśmy wskórali…
W innych miejscach szło jeszcze gorzej, tembardziej, że niebo się zasępiło i począł padać deszcz, od którego zamakały knoty w granatach. Ciemność zawadzała także robocie.
Wołodyjowski odprowadził pana Muszalskiego nieco na stronę i zatrzymawszy się, rzekł nagle:
— Słuchaj waćpan? A żebyśmy tak popróbowali onych kretów w norach wydusić?
— Widzi mi się: śmierć to pewna, bo przecie całe pułki janczarskie ich strzegą! Ha! popróbujmy!
— Pułki strzegą, prawda, ale noc bardzo ciemna i łatwo ich konfuzya ogarnie. A pomyśl-no waćpan: w mieście o poddaniu myślą; dlaczego? bo mówią: „Miny pod wami, nie obronicie się!“ Tożby im się gęby zamknęły, gdyby tak jeszcze dziś w nocy posłać z wieścią: „Niemasz już min!“ Dla takiej sprawy warto-li głową nałożyć, czy nie warto?
— Warto! dalibóg, warto!
— W jednem miejscu niedawno zaczęli kować — rzekł Wołodyjowski — i tych ostawim w spokoju, ale ot, z tej i z tamtej strony bardzo już się wryli. Weźmiesz waść pięćdziesięciu dragonów, wezmę ja tyluż i popróbujem ich przydusić. Masz waść ochotę?
— Ano jest! rośnie, rośnie! Wezmę za pas kilka gwoździ za-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/382
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.