Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieść dostała się do tłumów, które poczęły szumieć, jak fala. „Do bram! do bram! — wołano po mieście — nieprzyjaciel w Żwańcu“. Mieszczanie i mieszczanki biegli na rondele forteczne w mniemaniu, że z nich dojrzą nieprzyjaciela, ale żołnierze nie chcieli ich puszczać na miejsca pod służbę przeznaczone.
— Idźcie do domówi — wołali do tłumów — będziecie-li przeszkadzać obronie, to żony wasze wprędce Turków zblizka obaczą!
Zresztą nie było trwogi w grodzie, bo go już obiegła wieść o dzisiejszem zwycięstwie i to naturalnie wieść przesadzona. Do przesady przyczyniali się i żołnierze, opowiadając dziwy o spotkaniu.
— Pan Wołodyjowski rozbił janczarów, samą gwardyę sułtańską — powtarzały wszystkie usta. — Nie poganom mierzyć się z panem Wołodyjowskim! Samego baszę usiekł! Nie taki dyabeł straszny, jak go malują! A przecie naszemu wojsku nie dotrzymali! Dobrze wam, psubraty! Na pohybel wam i waszemu sułtanowi!
Mieszczanki raz jeszcze ukazały się przy szańcach, przy basztach i rondelach, ale obładowane flaszkami gorzałki, wina i miodu. Tym razem przyjęto je chętnie i ochota rozpoczęła się między żołnierstwem. Pan Potocki nie sprzeciwił się jej, chcąc utrzymać w żołnierzach ducha i wesołość, ponieważ zaś amunicyi była w mieście i zamku obfitość nieprzebrana, pozwolił i salwy dawać, w nadziei, że owe odgłosy radości niemało skonfudują nieprzyjaciela, jeżeli je usłyszy.
Tymczasem pan Wołodyjowski, doczekawszy zmierzchu w kwaterze generała podolskiego, siadł na koń i chyłkiem przemykał się w towarzystwie czeladnika ku klasztorowi, chcąc jako najprędzej znaleźć się przy żonie. Ale na nic przydały się przebiegi. Poznano go i wnet liczne tłumy otoczyły jego konia. Rozpoczęły się okrzyki i wiwaty. Matki podnosiły ku niemu dzieci. „Ów to jest! patrzcie i pamiętajcie!“ — powtarzały liczne głosy. Podziwiano go więc niezmiernie, ale najbardziej zdumiewała ludzi, nieświadomych wojny, jego drobna postawa. W głowie się to nie mogło pomieścić łyczkom, jakim sposobem człowiek tak mały, z tak wesołą twarzą, mógł być najstraszniejszym żołnierzem Rzeczypospolitej, z którym nikt nie mógł się mierzyć? On zaś jechał wśród tłumów, od czasu do czasu poruszał żółtemi wąsikami i uśmiechał się, bo jednak był kontent. Przyjechawszy wreszcie do klasztoru, wpadł w otwarte ramiona Baśki.
Wiedziała ona już o jego czynach dzisiejszych i o wszystkich mistrzowskich cięciach, bo przed chwilą był u niej pan podkomorzy podolski i jako naoczny świadek, zdał jej obszerną relacyę. Baśka, zaraz z początku opowiadania, zwołała obecne w klasztorze niewiasty, więc pannę ksienię Potocką, panią Makowiecką, Humiecką, Ketlingową, Chocimirską, Boguszową i w miarę, jak pan podkomorzy opowiadał, poczęła wobec nich puszyć się niezmiernie. Wołodyjowski nadszedł właśnie w chwilę po rozejściu się niewiast.