niegdyś rzucał się na nieprzyjaciela z wybuchami śmiechu, podobnemi do rżenia końskiego, i tuzał z takim właśnie rozmachem, z jakim obracają się skrzydła wiatraka. Wychudł, zżółkł, zczerniał, a w tej chudości wydawał się jeszcze bardziej olbrzymi. Na ludzi spoglądał, mrugając oczyma, jakby najlepszych znajomych nie poznawał; trzeba mu też było powtarzać dwa razy jedną i tę samą rzecz, bo zdawał się od razu nie zrozumieć. Widocznie w żyłach, zamiast krwi, płynęła mu zgryzota; widocznie o niektórych rzeczach starał się nie myśleć i wolał się zapamiętywać, żeby nie oszaleć.
Wprawdzie w tych stronach nie było człowieka, nie było rodziny, w wojsku jednego oficera, któregoby nie dotknęło nieszczęście z pogańskich rąk, któryby nie opłakiwał kogoś ze znajomych, przyjaciół, bliskich, drogich, ale nad Nowowiejskim oberwała się poprostu cała chmura nieszczęść. Jednego dnia stracił ojca, siostrę i narzeczoną, którą kochał ze wszystkich sił swej bujnej duszy. Wolejby ta siostra i tamta słodka, kochana dziewczyna, zmarły; wolejby zginęły od noża i płomienia. Lecz los ich był taki, że w porównaniu z myślą o nim największa męka była dla Nowowiejskiego niczem. Starał się nie myśleć o nim, bo czuł, że to rozmyślanie graniczy z szaleństwem, jednak nie mógł tego dokazać.
Jakoż spokój jego był pozorny. W duszy jego nie było wcale rezygnacyi i na pierwszy rzut oka każdy mógł odgadnąć, że pod tą martwotą tai się coś złowrogiego i straszliwego, co jeśli wybuchnie, to ów olbrzym spełni jakieś okropne czyny, jak rozszalały żywioł. Było to tak wyraźnie wypisane na jego czole, że nawet przyjaciele zbliżali się do niego z pewną obawą, w rozmowie zaś z nim unikali wzmianki o tem, co się stało.
Widok Basi w Chreptiowie poruszył w nim zapiekłe bóle, bo całując na powitanie jej ręce, począł nagle stękać, jak dobijany żubr, przyczem oczy zaszły mu krwią i żyły na szyi nabrzmiały, jak powrozy. A gdy Basia zalała się łzami i z uczuciem matki ścisnęła mu rączkami głowę, padł jej do nóg i długo nie można go było oderwać. Natomiast, dowiedziawszy się, jaką funkcyę hetman mu przeznacza, ożywił się wielce; promień złowrogiej radości zabłysnął mu w twarzy i rzekł:
— Uczynię to, uczynię i więcej!
— A jeśli spotkasz tamtego wściekłego psa, daj-że mu łupnia! — wtrącił Zagłoba.
Nowowiejski zrazu nic nie odrzekł, patrzył tylko na pana Zagłobę; nagle obłąkanie zaświtało mu w oczach, podniósł się i począł iść ku staremu szlachcicowi, jakby się chciał na niego rzucić.
— Czy waćpan wierzysz — rzekł — że ja temu człeku nie uczyniłem nigdy zła i żem mu był zawsze życzliwy?
— Wierzę, wierzę! — odrzekł pośpiesznie pan Zagłoba, cofając się roztropnie za małego rycerza. Sambym poszedł z tobą, ale mnie pedogra po nogach kąsa.
— Nowowiejski! — rzekł mały rycerz — kiedy chcesz ruszyć?
— Dziś na noc.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/314
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.