cięty nad nią taki nieubłagany gniew Boży — i ta rozterka duszna zwiększała jej ból, jej rozpacz.
Tak jej poczęły płynąć dni, tygodnie i miesiące. Azya w zimie jeszcze przybył na Kuczunkauryjskie błonie, a pochód do granic Rzeczypospolitej rozpoczął się dopiero w czerwcu. Cały ten czas płynął Zosi w hańbie, w męce i pracy. Ponieważ Azya, mimo jej piękności i słodyczy, mimo, iż trzymał ją w namiocie, nie tylko nie kochał jej, ale raczej nienawidził za to, że nie była Basią i uważał za prostą niewolnicę, zatem musiała i pracować jak niewolnica. Ona poiła jego konie i wielbłądy w rzece, ona nosiła wodę na ablucye, drwa na ogień; ona rozścielała skóry na noc; ona warzyła strawę. W innych oddziałach wojsk tureckich niewiasty nie wychodziły z namiotów, ze strachu przed janczarami lub ze zwyczaju, ale lipkowski obóz stał opodal, obyczaj zaś ukrywania niewiast nie był między Lipkami rozpowszechniony, bo mieszkając niegdyś w Rzeczypospolitej, do czego innego przywykli. Niewolnice prostych żołnierzy, o ile który z nich brankę posiadał, nie zakrywały nawet twarzy jaszmakami. Niewiastom niewolno było wprawdzie wydalać się z granic lipkowskiego majdanu, gdyż po za temi granicami porwanoby je niezawodnie, ale w samym majdanie mogły wszędzie chodzić bezpiecznie i zajmować się obozową gospodarką.
Mimo ciężkiej pracy, było to dla Zosi nawet pewną pociechą wyjść po drwa lub ku rzece, do „poiska“ z końmi, z wielbłądami, bo w namiocie bała się płakać, a przez drogę mogła dać folgę łzom bezkarnie. Raz, idąc z naręczami drew, spotkała matkę, którą był Azya Halimowi darował. Padły sobie w objęcia i siłą je trzeba było rozrywać, a choć Azya wysmagał potem Zosię, nie szczędząc uderzeń puhy nawet po głowie, jednak było to słodkie spotkanie. Drugi raz, piorąc chusty i onuce Azyowe u brodu, ujrzała Zosia z daleka Ewkę, idącą z wiadrami wody. Ewka stękała pod ciężarem wiader; postać jej była już mocno zmieniona i ociężała, ale rysy, lubo przysłonione jaszmakiem, przypomniały Zosi Adama — i taki ból chwycił jej serce, że przytomność opuściła ją na chwilę. Wszelako nie mówiły do siebie nic ze strachu.
Strach ów przytłumiał i opanowywał stopniowo wszystkie uczucia Zosi, aż wreszcie został sam jeden na miejscu pragnień, nadziei, pamięci. Nie być bitą — to stało się jej celem. Basia, na jej miejscu, byłaby zabiła Azyę jego własnym nożem, pierwszego dnia, bez względu na to, coby ją potem spotkać mogło; lecz bojaźliwa Zosia, pół dziecko jeszcze, nie miała Basinej dzielności. I oto przyszło w końcu do tego, że uważała za łaskę, gdy straszny Azya, pod wpływem chwilowej żądzy, zbliżał czasem swoją zeszpeconą twarz do jej ust. Siedząc w namiocie, nie spuszczała oczu ze swego pana, pragnąc poznać, czy gniewny, czy nie gniewny, śledząc jego ruchy, starając się odgadnąć chęci.
A gdy, bywało, odgadła źle i gdy mu z pod wąsów, jak ongi staremu Tuhay-beyowi, poczynały błyskać kły, wówczas bezprzytomna prawie z przerażenia czołgała mu się u nóg, przyciskając
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/310
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.