— Zdrowa, jeno nieco strapiona, bo im dwóch średnich z Łukowa ze szkół do wojska uciekło — odrzekł Ketling — sam Skrzetuski jeszcze rad, że to w wyrostkach taka fantazya, ale matka, zwyczajnie matka!
— Siła tam wszystkich dzieci? — spytała z westnieniem Baśka.
— Chłopców jest dwunastu, a teraz poczęła się płeć nadobna — odrzekł Ketling.
Na to pan Zagłoba:
— Ha! szczególne błogosławieństwo Boże nad tym domem! Wszystkom to pohodował na własnem łonie, jako pelikan… Muszę średniakom uszu nakręcić, bo jeśli mieli uciekać, niechby byli tu, do Michała, uciekli… Czekajcie-no, to musiał drapnąć Michałek z Jaśkiem? Takie tam było tego mrowie, że ojcu imiona się mieszały. A wrony to na pół mili naokół nie ujrzysz, bo wszystko szelmy z guldynek wystrzelali. Ba, ba! drugiej takiej niewiasty ze świecą szukać! Co jej, bywało, powiem: „Halszka! basałyki mi dorastają, trzeba mi nowej uciechy!“ — to niby na mnie fuknie, a na termin jest! jakby kto zapisał! Imainujcie sobie: do tego doszło, że jak która podwika w okolicy nie mogła się konsolacyi doczekać, to szat od Halszki pożyczała — i pomagało, jak mi Bóg miły!…
Wszyscy zdziwili się bardzo, tak, że nastąpiła chwila milczenia — poczem ozwał się nagle głos małego rycerza:
— Baśka! słyszysz?
— Michał, będziesz cicho? — odpowiedziała Basia.
Lecz Michał nie chciał być cicho, bo mu różne chytre myśli przyszły do głowy, zwłaszcza zaś wydało mu się, że przy tej sprawie można będzie i drugą, równie ważną załatwić, więc począł mówić, niby tak sobie, od niechcenia, jako o rzeczy w świecie najzwyczajniejszej:
— Dalibóg, wartoby też Skrzetuskich odwiedzić! No, jego nie będzie, bo on do hetmana ruszy, ale ona przecie ma rozum i Pana Boga kusić nie zwykła, więc ostanie w domu…
Tu zwrócił się do Krzysi:
— Idzie wiosna i aura będzie piękna. Teraz dla Baśki jeszcze za wcześnie, ale później nieco, dalibóg, możebym się nie przeciwił, bo to przyjacielski obowiązek. Pan Zagłoba-by was tam obie odwiózł, a na jesień, jak się tu uspokoi, to i jabym za wami ściągnął…
— A to jest arcyprzednia myśl! — zawołał pan Zagłoba. — Ja i tak muszę jechać, bom już ich niewdzięcznością nakarmił. Ha! zapomniałem, że żyją na świecie! aż mi wstyd!
— Co waćpani na to? — pytał Wołodyjowski, patrząc pilnie w Krzysine oczy.
Lecz ta najniespodziewaniej odrzekła, ze zwykłym sobie spokojem:
— Radabym, ale nie może to być, bo ja w Kamieńcu przy mężu zostanę i żadną miarą go nie odstąpię.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/296
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.